Opony a sprawa polska

Dlaczego kocham assistance i czemu nie lubię zestawów naprawczych, czyli o bezpieczeństwie słów kilka.
Opony a sprawa polska
13.07.2014
Rafał Jemielita

Najpierw, bo wiecie jestem nostalgiczny, historia z mroków niepamięci. Lata 90. XX wieku (fajnie brzmi, co?). Późna jesień lub – jak kto woli – wczesna zima. Na zewnątrz, jak to w Polsce, szaro. Jedziemy na rajdowy co-drive do Wisły. Będzie fajnie, bo każdy (nie tylko dziennikarz) lubi, gdy go wożą 190 km/h zgodnie z literą prawa i w dodatku tak, jak ja (i wy) w zasadzie nie pojedziecie. Wyruszamy z Warszawy z Martyną Wojciechowską i jej operatorem. Samochód? No, jakiś mały, chyba francuski lub włoski (oto te mroki niepamięci). Wyruszamy na wieczór, bo cały dzień człowiek musiał poświęcić na komputer, kolejny test lub tekst. W Jankach zaczyna padać śnieg. Normalna w końcu sprawa – od początku listopada „takie rzeczy to nie tylko w Erze”. W Grójcu, ledwie 10 czy 15 km dalej, płatki zaczynają zalepiać szybę. Zamieć! Dochodzi do mnie, że samochód jest na letnich oponach. Wyciągam telefon komórkowy (elektroniczna smycz właśnie wkraczała w nasze życie) i dzwonię do właściciela – jednego z importerów. Może jeszcze się cofniemy do serwisu? Dzwonię więc i melduję: -Pomocy, jest źle, dalej tak jechać się nie da. No, totalna panika. Po drugiej stronie słuchawki spokojny głos jednego z ówczesnych PR-managerów odpowiada: -A nie mógł pan sobie opon sam załatwić? Przecież znacie się z jakimiś tam stomilami, miszelinami czy kontinentalami! Ja zimówek nie mam i nie dam – odrzekł ów ktoś. Skutki? Dojechałem do Wisły po 14 godzinach, nad ranem właściwie. Prowadziło się świetnie, ale wolno – letnie gumy stwardniały na mrozie i w zasadzie nie trzymały. Zabawa w drifty była jednak bardzo fajna. Niezbyt bezpieczna, ale fajna. Kurtyna. Teraz przenosimy się do roku 2014. Zimówki to oczywisty standard, bo żyjemy w Europie a nie Hindustanie (nie obrażając Hindustanu). Otóż, przyzwyczaiłem się (i wy pewnie też), że opona musi być najlepszej jakości i że zawsze taką mam w samochodzie prywatnym (nie mówiąc o testówkach). Opona jest zawsze mocna i zawsze świetnie trzyma, bo tak ma być (do jasnej ciasnej). No i teraz powrót do rzeczywistości. Trzy dni temu wracam ze zdjęć. Autostrada, więc jadę spokojnie, ale szybko - 140 kilometrów na godzinę. Szybko? Tak, ale BEZPIECZNIE i ZGODNIE Z PRZEPISAMI – autostrady do tego w końcu służą, żeby się szybko i bezpiecznie przemieszczać. Nagle huk! Guma! Delikatnie zjeżdżam na pobocze. Sflaczała opona to nie jest miły widok, ale od czego jest zapas? Sięgam do bagażnika Toyoty GT86, a tam – o bogi – zestaw naprawczy. Nie lubię, nie lubię, nie lubię! Ale jechać dalej trzeba, więc bez gadania próbuję się ratować. Włączam mały kompresor i... nic. Zaglądam pod samochód, a tam rozdarcie w gumie na długości 30 cm. Żaden zestaw naprawczy z czymś takim sobie nie poradzi. Bez zapasu dalej jechać się nie da. Nowoczesność można sobie wsadzić, wiecie jak głęboko i gdzie dokładnie...
Dzwonię więc do assistance. Jeden, drugi, trzeci telefon i po godzinie samochód już jest na lawecie. Jestem uratowany. Jadę z panem holowniczym do najbliższego serwisu i błogosławię nowoczesne ubezpieczenia. Po chwili euforii, gdy już emocje opadły, dochodzi do mnie rzecz następująca – opona do Toyoty jest z wyższej półki, więc nie powinna się rozedrzeć. Musiała być uszkodzona, a tego nie da się przewidzieć. Podkreślam – nie da się przewidzieć. Wniosek? Wiara w technikę jest ok, ale jedyne, co pewne to własny mózg. Napisałem, że jazda 140 km/h jest bezpieczna? Generalnie tak, choć los potrafi spłatać niezłego psikusa. Assistance działa genialnie, ale może gdybym nie szalał, byłoby jednak bezpieczniej? Rozwagi przed wakacyjnymi podróżami życzę. Nie tylko po autostradach...

Polecane wideo

Komentarze
Ocena: 5 / 5
Polecane dla Ciebie