Opony a sprawa polska
/img2.autostuff.pl/a/14/28/opony-a-sprawa-polska_53c27790.jpeg)
Najpierw, bo wiecie jestem nostalgiczny, historia z mroków niepamięci. Lata 90. XX wieku (fajnie brzmi, co?). Późna jesień lub – jak kto woli – wczesna zima. Na zewnątrz, jak to w Polsce, szaro. Jedziemy na rajdowy co-drive do Wisły. Będzie fajnie, bo każdy (nie tylko dziennikarz) lubi, gdy go wożą 190 km/h zgodnie z literą prawa i w dodatku tak, jak ja (i wy) w zasadzie nie pojedziecie. Wyruszamy z Warszawy z Martyną Wojciechowską i jej operatorem. Samochód? No, jakiś mały, chyba francuski lub włoski (oto te mroki niepamięci). Wyruszamy na wieczór, bo cały dzień człowiek musiał poświęcić na komputer, kolejny test lub tekst. W Jankach zaczyna padać śnieg. Normalna w końcu sprawa – od początku listopada „takie rzeczy to nie tylko w Erze”. W Grójcu, ledwie 10 czy 15 km dalej, płatki zaczynają zalepiać szybę. Zamieć! Dochodzi do mnie, że samochód jest na letnich oponach. Wyciągam telefon komórkowy (elektroniczna smycz właśnie wkraczała w nasze życie) i dzwonię do właściciela – jednego z importerów. Może jeszcze się cofniemy do serwisu? Dzwonię więc i melduję: -Pomocy, jest źle, dalej tak jechać się nie da. No, totalna panika. Po drugiej stronie słuchawki spokojny głos jednego z ówczesnych PR-managerów odpowiada: -A nie mógł pan sobie opon sam załatwić? Przecież znacie się z jakimiś tam stomilami, miszelinami czy kontinentalami! Ja zimówek nie mam i nie dam – odrzekł ów ktoś. Skutki? Dojechałem do Wisły po 14 godzinach, nad ranem właściwie. Prowadziło się świetnie, ale wolno – letnie gumy stwardniały na mrozie i w zasadzie nie trzymały. Zabawa w drifty była jednak bardzo fajna. Niezbyt bezpieczna, ale fajna. Kurtyna. Teraz przenosimy się do roku 2014. Zimówki to oczywisty standard, bo żyjemy w Europie a nie Hindustanie (nie obrażając Hindustanu). Otóż, przyzwyczaiłem się (i wy pewnie też), że opona musi być najlepszej jakości i że zawsze taką mam w samochodzie prywatnym (nie mówiąc o testówkach). Opona jest zawsze mocna i zawsze świetnie trzyma, bo tak ma być (do jasnej ciasnej). No i teraz powrót do rzeczywistości. Trzy dni temu wracam ze zdjęć. Autostrada, więc jadę spokojnie, ale szybko - 140 kilometrów na godzinę. Szybko? Tak, ale BEZPIECZNIE i ZGODNIE Z PRZEPISAMI – autostrady do tego w końcu służą, żeby się szybko i bezpiecznie przemieszczać. Nagle huk! Guma! Delikatnie zjeżdżam na pobocze. Sflaczała opona to nie jest miły widok, ale od czego jest zapas? Sięgam do bagażnika Toyoty GT86, a tam – o bogi – zestaw naprawczy. Nie lubię, nie lubię, nie lubię! Ale jechać dalej trzeba, więc bez gadania próbuję się ratować. Włączam mały kompresor i... nic. Zaglądam pod samochód, a tam rozdarcie w gumie na długości 30 cm. Żaden zestaw naprawczy z czymś takim sobie nie poradzi. Bez zapasu dalej jechać się nie da. Nowoczesność można sobie wsadzić, wiecie jak głęboko i gdzie dokładnie...
Dzwonię więc do assistance. Jeden, drugi, trzeci telefon i po godzinie samochód już jest na lawecie. Jestem uratowany. Jadę z panem holowniczym do najbliższego serwisu i błogosławię nowoczesne ubezpieczenia. Po chwili euforii, gdy już emocje opadły, dochodzi do mnie rzecz następująca – opona do Toyoty jest z wyższej półki, więc nie powinna się rozedrzeć. Musiała być uszkodzona, a tego nie da się przewidzieć. Podkreślam – nie da się przewidzieć. Wniosek? Wiara w technikę jest ok, ale jedyne, co pewne to własny mózg. Napisałem, że jazda 140 km/h jest bezpieczna? Generalnie tak, choć los potrafi spłatać niezłego psikusa. Assistance działa genialnie, ale może gdybym nie szalał, byłoby jednak bezpieczniej? Rozwagi przed wakacyjnymi podróżami życzę. Nie tylko po autostradach...