Tanie jak barszcz?

-Panu to dobrze, panie Rafale. Pan sobie pojeździ najnowszymi gablotami, a my to je co najwyżej możemy sobie kupić! Takie głosy słyszę, uwierzcie, bardzo często. Prawda jednak jest taka, że ja też jestem zwykłym człowiekiem. Nie jakimś tam super-pismakiem, ale – jak wy – statystycznym Polakiem. Wniosek? Mam własny samochód i sam musiałem za niego zapłacić.
Tanie jak barszcz?
19.05.2014
Rafał Jemielita

Nie jest to Rolls Royce (szkoda), Bentley (też szkoda), Mercedes (bardzo żałuję), ani kultowy Nissan GTR (serce się ściska z żałości). Nie wyjawię marki auta, którego używam na co dzień – każdy chce mieć swoje tajemnice. Ale uwierzcie, że to model popularny i chyba, tak muszę napisać, całkiem zwyczajny. Nie ma 300 koni, napędu na wszystkie koła i wodotrysków na liście ekwipunku. Jest za to mój, więc płacę za niego rachunki i musiałem go kupić jak każdy inny człowiek na świecie, który chce mieć własne cztery kółka. Gdzie? W salonie. Wybierałem głową i portfelem, bo przecież nie jestem milionerem, rentierem czy bankierem.  Skoro tak to – logika podpowiada – przyjrzałem się na pewno cenom? Pewnie! Zrobiłem sobie całkiem solidną wycieczkę po dilerach, żeby zobaczyć co i za ile można mieć. Wróciłem zasmucony. Zaczęło się dobrze – u Forda znalazłem samochód jak spod igły, z gwarancją, pachnący i tani. Mowa oczywiście o Fordzie Ka, który dla was przetestowałem i o którym wkrótce przeczytacie. Wiem, że zwykły i że mały. Ale trzeba zapłacić za niego fair – od 25 tysięcy. Do „Ka” wsiądzie kierowca i pasażer, bo to taki samochód. A coś większego to ile kosztuje? O wiele więcej. Dacia? Jeszcze, jeszcze – spory (choć bardzo skromny) samochód można mieć za trzydzieści parę tysięcy. Tak samo Fiat, który od lat trzyma fason więc z cenami nie szaleje. Skoda, Renault, Toyota? Proste modele tych producentów są w cenach granicznych – moim zdaniem. Polak – przy dzisiejszym stanie naszych narodowych oszczędności – wyda na nowe (to ważne założenie!) cztery kółka maksimum 35-45 tysięcy. Mylę się? Może i tak, ale oczy szeroko u redaktora otwarte widzą, co po ulicach śmiga – sporo aut służbowych, rodzynki – super-auta oraz ocean modeli tanich, prostych, zwyczajnych. Czy to się kiedyś zmieni? Dopóki podejścia nie zmieni rząd – na pewno nie. Wiem, że producenci narzucają własne (wysokie) stawki, że dochodzą opłaty, VAT-y, akcyzy i różne takie. Ja to wszystko wiem, ale jestem realistą i twardo stąpam po Matce Ziemi. Gdy patrzę na oferty fajnych samochodów, które kosztują tyle, co kawalerka w dużym mieście, szlag mnie trafia. Nie może być tak, że za cztery kółka płacimy jak za zboże. Mieszkanie to realne pieniądze, a samochód – po kilku latach się zużyje, stanieje i straci na wartości. Nasze statystyczne pensje mają się nijak do propozycji z salonów. Wniosek z tego jest tylko jeden - skoro importerzy nie są w stanie zmniejszyć cen (bo nie są instytucjami charytatywnymi), nowych aut nie zacznie przybywać bez systemowej zmiany. Kto za to odpowiada? Uogólniając - rząd. Przydałby się jakiś promocyjny program, w którym samochody kupowałoby się z rządową ulgą. Może za mniejsze smrodzenie? Albo dla młodych i początkujących, przyszłych rodziców? Oszalałem? Może, ale są pewnie jakieś wyjścia. Macie pomysły jak sprawić, żeby aut lepszych przybywało? To się nimi z nami podzielcie! 

Polecane wideo

Komentarze
Ocena: 5 / 5
Polecane dla Ciebie