Człowiek do dobrego szybko się przyzwyczaja. Jeszcze wczoraj (w szerszej perspektywie historycznej) byliśmy w tzw. bloku wschodnim, więc stacje benzynowe – choć były całkiem inne potrzeby – władza stawiała nam co 150 kilometrów, samochód (nawet używany) był droższy i ceniony bardziej niż złoto, a drogi z dwoma pasami ruchu w każdą stronę (a i owszem asfaltowe) dało się policzyć dosłownie na palcach jednej ręki. Przesadziłem? Dobrze pamiętam podróż z wujkiem do Zakopanego. Wiele razy o niej pisałem, bo to silne wrażenie – w roku 1976 nie podróżowało się jak dzisiaj a samochody były moim marzeniem od dzieciństwa. No to jeszcze raz. Jechaliśmy "Warszawą 223"! Podróż trwała od wczesnego ranka do późnego wieczora, bo daleko, bo powoli i trzeba się było zatrzymywać, żeby jakoś odpocząć. Zapamiętałem jedno tankowanie gdzieś pod Krakowem, bo akurat musiałem akurat pilnie odwiedzić wucet. Nie było jak dzisiaj, gdy są kafelki, umywalka i ciepła woda. Mnie, wtedy dzieciakowi, musiał wystarczyć wychodek – klasyczna murowana "sławojka". W trasie był też obiad w "zajeździe" (mimo wszystko bardziej zdrowy odpowiednik dzisiejszego "makusia") – kurczak z ziemniakami i mizerią pod herbatę z cytryną. Dobrze zapamiętałem, bo nic innego nie było, a ja z mizerią od przedszkola zawsze miałem na bakier.
Skoro już tak o pamięci i odwoływaniu się do peerelowskiej przeszłości. Wujek był elegancki i nie przeklinał. Wtedy były takie czasy, że mężczyźni w sile wieku (mógł mieć wtedy pewnie 40-45 lat) trzymali język za zębami i przy dzieciakach nie bluźnili. Nie wypadało po prostu. Podziwiałem jego wytrzymałość i konsekwencję, bo okazji do rzucania mięsem było aż nadto. A to wóz z sianem z bocznej drogi się nam pod koła wpakował. A to ktoś środkiem jechał, trzymając się pasa niczym białej linii życia. Były też ciężarówki – smrodliwe, powolne i przez swoją wielkość uzurpujące sobie prawo pierwszeństwa. Pamiętam jak ciężko było je wyprzedzić. "Warszawianka" do specjalnie szybkich przecież nie należała, asfalcik też taki raczej wąskawy i dziurawy, a i sam ruch wprawdzie nie taki jak dziś, ale jednak jakiś był. Świat, czyli realia na drogach się zmieniły choć nie do końca. Mamy co krok stacje benzynowe, bary i dróg też coraz więcej, ale ciężarówki jak się rozpychały kiedyś, tak i dziś się rozpychają – to jest wspólny mianownik łączący teraźniejszość z moim dzieciństwem. Zastanawiam się dlaczego truckerzy jeżdżą falami – pięć wielkich "TIR-ów", które jadą jeden za drugim, to przeszkoda nie lada nawet dla 600-konnego Ferrari. No i dlaczego, gdy któryś wpadnie na pomysł wyprzedzania na autostradzie czy ekspresówce, zajmuje to im tyle czasu? Można szału dostać najpierw hamując z dopuszczonej prawem prędkości 140 km/h do dziewięćdziesiątki dopuszczalnej dla ciężarówek, a następnie czekając aż się jeden obok drugiego powolutku przeturla. Czy nie można – jak w Niemczech – wprowadzić maksymalnego czasu wykonywania takiego manewru? W zasadzie to pewnie taki zapis gdzieś w prawie jest, ale nikt go nie respektuje. Tymczasem Niemcy, u których wyścigi trucków po autostradach też się niestety odbywają, poprosili o pomoc sąd. I co? Cóż, ciało prawne jasno powiedziało, że truckerzy przeginają pałę i jeśli złapie ich na tym "polizei", trzeba będzie płacić mandat. Proste? Jak autostrada do Poznania. Tylko gdzie jest policja, do której należy nie tylko prewencja i pomiary prędkości ale też utrzymanie porządku i świętego spokoju użytkowników dróg?