Wróżenie z fusów, czyli redaktor trzyma kciuki

Do końca nie wiadomo kto zwycięży. Taki jest Dakar.
Wróżenie z fusów, czyli redaktor trzyma kciuki
Zdjęcie: malysz.pl
06.01.2015
Rafał Jemielita

Dzisiaj będzie o przewrotności losu i o tym, że w cross country liczy się także fart. Ale najpierw trzy słowa o historii. Pierwszy rajd terenowy oglądałem w głębokich latach 90. Pamiętam komary, błoto i dziwne samochody, na których widok ktoś nabożnie westchnął „Patrz jaka piękna dakarówka”. Potem był rajd Master, czyli coś jak Dakar, ale w Rosji – przejechaliśmy za rajdowym peletonem od startu do mety, czyli – wraz z powrotem do Polski z Noworosyjska – jakieś 10-12 tysięcy kilometrów. Byłem na kilku „baja” aż w końcu dzięki pomocy Łukasza Komornickiego i Rafała Martona zabrali biednego żurnalistę na rajd Egiptu. Było pięknie – pustynia, upał, piach i naprawdę szybkie auta. Potem poszło jak z płatka i w końcu zaliczyłem „Dakar”. Najpierw jeden, później kolejny, żeby przy trzecim razie dojechać tylko do Lizbony. To był ten pechowy „Dakar 2008”, gdy organizator i terroryści zrobili nam niemiłą siurpryzę. Rajd się nie odbył, co odbiło się szerokim echem we wszystkich mediach. Potem nastała era Ameryki Południowej, czyli ściganie po bezdrożach strefy hiszpańsko-języcznej. Na takim „Dakarze” nie byłem, bo – tak przynajmniej sobie tłumaczyłem – różni się specyfiką od rywalizacji na Saharze, na Czarnym Lądzie. Fakt, hiszpańskiego nie lubię i nigdy nie chciałem uczyć. Skąd ta niechęć? Przyznam szczerze nie wiem. „Dakar” od kilku lat oglądam jednym okiem, bo klimat w nim całkiem inny. Już nie ma tysięcy kilometrów samotnie spędzanych w terenówce, co trwało czasem i trzy tygodnie. Teraz – co wiem od kolegów – są kampery i całkiem nieodległe hotele z prysznicami, o których ja tylko w Mauretanii czy w Mali mogłem sobie pomarzyć. Do trzeciego etapu „Dakaru 2015” tak właśnie myślałem. Ale teraz, pod wpływem wyjątkowo dramatycznych wydarzeń, zmieniam zdanie i posypuję głowę popiołem. To jest taki sam „Dakar” jak ten, na który kiedyś jeździłem! Może i bliżej z oesów do cywilizacji, ale rajd zachował swoje pozostałe cechy. Jest szybko, jest męcząco, jest upał, jest piach, są skały, dachowania i wielki pech. Dokładnie taki, który pokrzyżował plany i rok pracy Adama Małysza. Sami popatrzcie – nowy samochód, tysiące kilometrów treningów i nagle „bach” - auto płonie i w kilka minut nadzieje na metę pryskają niczym bańka mydlana. Bardzo mi żal Adama, bo wiem co czuje. Jest sportowcem, a tacy przecież nie odpuszczają do końca i nie poddają się z byle powodu... Po trzecim etapie żal mi też Krzyśka Hołowczyca. Jedzie naprawdę ostro, ale nie śmiga przecież czołgiem. Rajd zaczął doskonale, a teraz – po awarii układu przeniesienia – spada w „generalce” (na szczęście tylko o kilka oczek). Mam nadzieję, że zła passa jeszcze zdąży się odwrócić i Hołowczyc będzie jak Rafał Sonik (najbliżej triumfu wśród quadów). Wiem, że dziś – po trzech etapach – to wciąż wróżenie z fusów. Wiem, ale wciąż trzymam za was wszystkich kciuki.  Cholernie mnie "Dakar" wciągnął. Hiszpański czy nie, ale rzeczywiście najtrudniejszy na świecie i piekielnie emocjonujący. Oby takich imprez więcej! A tym, których "Dakar" jeszcze nie wciągnął, polecam Autostuff - piszemy o tym rajdzie codziennie. 

Polecane wideo

Komentarze
Ocena: 5 / 5
Polecane dla Ciebie