Gdzie Rzym, a gdzie Krym?

Oto jest pytanie. Bliżej nam do świata zachodniego czy cywilizacji Wschodu?
Gdzie Rzym, a gdzie Krym?
zdjęcie: Newspress
10.11.2014
Rafał Jemielita

Jeśli spojrzeć na kwestie podstawowe - stosunek do znaków drogowych, bezpieczną jazdę, kulturę zachowań to... Ha, tak szybko nie odpowiem, bo inaczej nie byłoby tego tekstu. Zacznę od przysłowiowego koła, czyli od początku. Cofam się w czasie do mojej pierwszej wizyty za Bugiem. Jest rok 1990. Socjalizm już upadł. Wschód się otworzył i zaprasza na wycieczkę. Skwapliwie z tego skorzystałem. Za 100 dolarów, czyli około - sami wiecie - 300 zł (!) odbyłem podróż turystyczną na Syberię. Dokładnie i bez ściemniania. Biuro podróży zachęcało "jedź oglądać miejsce, gdzie wozili na zsyłkę i do gułagów", więc pojechałem.

 

Plan był prosty: pociągiem do Brześcia, tam skok przez granicę, następnie samolot i po paru godzinach lądujemy za Uralem. Plan się nie udał - samolot nie przyleciał. Zabrali więc nas autobusem marki Ikarus do Moskwy, skąd awaryjnie dalej mieliśmy jechać słynną koleją transsyberyjską - Transsibem. Dwa dni pokonywaliśmy dystans od Brześcia przez Mińsk do Moskwy. Przygody? No były. Ze dwa razy wjechaliśmy w pole kukurydzy (z braku znaków), policja w Mińsku chciała mi za 200 dolarów sprzedać swoją "emkę" z koszem (dla tych co nie wiedzą - stareńki motocykl M-72, którym kiedyś rozbijało się wojsko oraz organy ścigania), a w restauracji w Moskwie kelner groził mi... sztućcami. Dalej był pociąg i 3 dni pokonywania "Matki Rassii". Koniec końców wylądowaliśmy w Tobolsku.

Tu zaczynał się rejs statkiem, który miał trwać - uwaga - 3 tygodnie i jakieś 3 czy 4 tysiące kilometrów. Na przystań zawieźli nas starym busikiem produkcji ZSRR. To znaczy chcieli zawieźć, bo zaraz - dosłownie dwa kroki od ruszenia z miejsca - zameldowała się w nas Wołga. Busik pchnięty na latarnię, urwał lusterko i utknął na dobre. Przepakowaliśmy się do taksi. Miły Gruzin (tak się okazało) z twarzą pełną złotych zębów, którymi błyskał ochoczo, jechał niczym Niki Lauda, Michael Schumacher i Ayrton Senna. Raz, gdy akurat było mocno pod górę i podwójna ciągła (mimo wszystko namalowana), zrobiło mi się ciepło - Gruzin parł "Moskwiczem" do przodu, oczywiście z gazem wciśniętym do dechy. Jechał już na czwartego, bo obok były dwie ciężarówki na swoich pasach i "Zaporożec" już na pasie biegnącym z góry. Ciepło? Każdy by się tak poczuł, bo z naprzeciwka nadleciał Kamaz. Nie pomyliłem się - leciał. Był załadowany piachem czy złomem i najwyraźniej skończyły mu się hamulce, bo szedł niczym Krzysiek Hołowczyc - od skraja do skraja drogi. Dżigit "made in ZSRR" zaklął pod nosem i zawisł na kierownicy. Gdy już widziałem (oczami wyobraźni) metalowy zderzak Kamaza wchodzący nam wprost do kabiny, Gruzin sprytnie wskoczył w lukę między pojazdami. To jest wspomnienie numer jeden.

 

Teraz będzie wspomnienie numer dwa, gdy w roku 2002 pojechałem na terenowy rajd "Master". To taki "Dakar" tyle, że w Rosji - gdyby ktoś pytał. Przejechałem wtedy Nissanem GR jakieś... 12 tysięcy kilometrów. Jechaliśmy we trójkę w zasadzie przez cały miesiąc. Ale to się wtedy człowiek naoglądał. "Dżigitów" było więcej (choć Moskwiczy - mniej). Na drodze czułem, że jestem celem dla nadlatującej eskadry myśliwców. Na parkingach był syf i malaria (najfajniej pod Petersburgiem, gdzie między opony, puszki po oleju i kałuże po kolanach ktoś wstawił tablicę z napisem "kto wyrzuca do lasu śmieci to cham"), lokalne "hajłeje" dziurawe jak po bombardowaniu dywanowym, a w nocy na drodze odbywała się istna "wojna o Anglię". Rosjanie mieli w nosie kwestie bezpieczeństwa więc nie dość, że jechali z prędkością samolotu odrzutowego, to jeszcze światła mieli ustawione absolutnie dowolnie i nie przełączali reflektorów drogowych na mijania. Gdy w końcu udało się wrócić do domu i przekroczyć granicę, każdy na pokładzie Nissana chciał wysiąść i pocałować polski asfalt. Co to ma wspólnego z Polską? Ha. No niestety ma.

 

Pokonałem dziś trasę z Lublina do Warszawy i było... dokładnie jak kiedyś, gdy podróżowałem przez Białoruś, Rosję i Ukrainę. Światła w samochodach ustawione w dowolnym kierunku (najlepiej tak, żeby oślepiać innych - kierowca ma wtedy wrażenie, że widzi lepiej). Znaki drogowe ustawione bez sensu, że o kulturze za kółkiem nie wspomnę. Sam nie jestem bez winy, bo czasem przekraczam prędkość (jak 99 procent populacji kierowców), ale nie używam własnego samochodu zamiast celownika! Z Lublina jest tylko 170 kilometrów i w części jedzie się dwupasmówkami. To były jedyne fragmenty, na których w ten piękny listopadowy dzionek mogłem się wyluzować i uspokoić. Cieszę się, że dojechałem do komputera i redakcji Playboya. I marzę, że u nas jednak będzie przynajmniej "druga Szwecja", gdzie jeździ się spokojnie i na czas, bez napinania, trafia do celu. "Druga Japonia", gdzie na drogach jest tak bezpiecznie jak w sejfie szwajcarskiego banku, nam chyba nie grozi. Przynajmniej nie w tym tysiącleciu...

Polecane wideo

Komentarze
Ocena: 5 / 5
Polecane dla Ciebie