Prawo jazdy na furmankę

Plan manewrowy pod domem? Koniec świata na dzielnicy.
Prawo jazdy na furmankę
Zdjęcie: Newspress
27.10.2014
Rafał Jemielita

Kiedyś był tu jeden z hangarów wojskowego lotniska Bemowo-Babice. Jak na komunistyczną robotę to całkiem solidnie tę budowlę postawili. Z żelaza i betonu – dosłownie. Hangar oparł się z łatwością zmianie systemu. Może dlatego, że przez jakiś czas budynek zajmowaa warszawska drużyna Legii? Prawda jest taka, że hangar wciąż jest i ma się całkiem dobrze. Siłownię, która tam się do niedawna mieściła, wprawdzie mi zamknęli (liczę wciąż, że na wybory otworzą), ale hala wciąż pełni swoje obowiązki – rżną tam w piłkę, siatkę i koszykówkę. W sumie hangar miał sporo szczęścia, bo siostrzany obiekt, który znajdował się ledwie 150 metrów dalej, dawno już rozebrano i teraz budują tam kolejną świątynię pańską. Takie czasy – hangar zastępują innym hangarem. Hangar (ale ten od "legionistów") ma tylko jeden słaby punkt. Wiecie jaki? Betonowy plac, na którym dawniej ustawiano wojskowe odrzutowce. Jak łatwo możecie się domyślić, ma całkiem solidną powierzchnię - odrzutowce musiały mieć miejsce, żeby spokojnie manewrować. I tu właśnie niniejszym dobijam do brzegu. Czasownik "manewrować" ma przy tym kluczowe znaczenie dla tego tekstu. Plac leżący w sumie samopas ktoś bowiem kiedyś odnajął szkołom nauki jazdy, żeby przyszli kierowcy ćwiczyli "maniowry". Wielkich inwestycji nikt tu nie poczynił, bo i w sumie czego na takim placu trzeba? Gdzieś w kącie ustawiono starą przyczepę z Niewiadowa, wytyczono słupkami miejsca parkingowe i usypano mini-górkę, żeby adepci sztuki prowadzenia mogli wyobrazić sobie jak szalenie trudno manewruje się w Tatrach.
Obserwuję ten plac od dawna. Od kilku lat nic się tam nie zmienia. Przyczepa coraz bardziej brudna, linie namalowane na betonie płowieją na słońcu i w deszczach, a i słupki wyraźnie już sterane życiem... No i ci cholerni kursanci wciąż tak samo, czyli wiecznie na jedynce. Przerażone kobitki i niemniej od nich pogrążeni w stresie chłopaczkowie z wąsem pod nosem ćwiczą coś, czego w ten sposób zwyczajnie wyćwiczyć się nie da. Samochód musi się rozpędzić, żeby go wyczuć. Tymczasem kursanci – najwyraźniej zachęcani bądź przymuszani przez własnych instruktorów - zasuwają po okolicy w tempie znanym mi z tego hangarowego placu. Jadą – żeby wam to lepiej zobrazować – tak samo szybko jak dobrze biegający maratończycy. Dziesięć na godzinę? No dobra, może ciut szybciej ale nie więcej niż... piętnaście km/h. Wloką się przy tym przerażeni, blokując na długie minuty każde możliwe skrzyżowanie. Przy każdej takiej sytuacji, gdy akurat stoję za kimś takim, wyobrażam sobie panienkę, która "bardzo chce, ale jednak boi się". Już zaraz będzie miała swój "pierwszy raz", ale nawet już będąc na golasa (w cudzysłowie) stara się odgonić nieuchronność życiowych kolei losu.
Co najgorsze ci biedacy podróżują falami. Czasem mam przed sobą pięć takich aut. Suną niczym karawany wielbłądów zdychających z głodu, moru i spadków na światowych giełdach. Suną dostojnie i kompletnie bez sensu, bo tak człowiek samochodu nigdy nie wyczuje. W sumie zbyt wolna i zachowawcza jazda jest po prostu niebezpieczna. Gaz, drodzy moi, jest po to, żeby go używać. Czasem ostro i na poważnie, bo to może komuś życie uratować. Jeśli na kursie prawa jazdy przyszły posiadacz prawka będzie jeździł 40 km/h, a potem nagle przyjdzie mu pojechać po autostradzie o sto kilometrów na godzinę szybciej, jak sobie z tym poradzi? Moim zdaniem i jednym słowem - nijak. Nie poradzi sobie i tyle. Będzie stanowił zagrożenie dla siebie oraz – co chyba najgorsze - pozostałych użytkowników drogi. Wszystko przez instruktora, który bał się o swoją Skodę Fabię czy innego Opla Corsę. Zdobyte w taki sposób prawo jazdy jest może i dobre, ale tylko na... furmankę. Na co komu dokument bez rzeczywistej wartości?

Polecane wideo

Komentarze
Ocena: 5 / 5
Polecane dla Ciebie